Recenzja filmu

The Nightingale (2018)
Jennifer Kent
Sam Claflin
Aisling Franciosi

Drapieżność

Podjęty przez Kent wątek sojuszu dwojga żądnych krwi outsiderów odsyła, rzecz jasna, do kina Quentina Tarantino. W przeciwieństwie do znakomitego kolegi po fachu, australijska reżyserka twardo
Nie wiem jak Wy, ale osobiście, gdy słyszę sformułowania w rodzaju "136-minutowy film historyczny z Australii", odbezpieczam rewolwer. Po obejrzeniu "The Nightingale" pozostało mi jednak tylko odłożyć go na bok i dołączyć do tłumu oklaskującego premierowy seans na festiwalu w Wenecji. Wbrew moim początkowym obawom, film Jennifer Kent nie ma bowiem nic wspólnego z manierycznym slow cinema. Zamiast tego, stanowi wybuchową mieszankę feministycznego westernu i angażującego emocjonalnie kina zemsty.

Wszystko zaczyna się od piosenki o tytułowym słowiku, którą piękna Claire (Aisling Franciosi w roli na miarę Jennifer Lawrence z "Do szpiku kości") śpiewa w obecności angielskiego oficera. Zauroczony głosem i urodą dziewczyny żołnierz natychmiast pragnie ją posiąść. Wobec zdecydowanej odmowy postanawia użyć przymusu, przy okazji wyrządzając krzywdę najbliższym ofiary. Choć brutal w mundurze jest przekonany, że akt przemocy ujdzie mu na sucho, nie wie jeszcze, z kim zadarł. Claire przypomina sobie o płynącej w jej żyłach gorącej irlandzkiej krwi i z niewinnej dziewczyny przeistacza się w prawdziwego anioła zemsty. Gdy pod koniec filmu zaśpiewa swą ulubioną piosenkę raz jeszcze, jej głos nie będzie już aksamitny, lecz pełen hipnotyzującej drapieżności.

Przemiana bohaterki jest oczywiście złożonym procesem, którego motor napędowy stanowi chęć odszukania okrutnego oprawcy i jego niemniej antypatycznych towarzyszy. W wysiłkach tych wspiera Claire aborygeński przewodnik Billy, sam mający z Anglikami spore rachunki do wyrównania. Relacja między dwójką protagonistów stanowi jeden z najmocniejszych punktów "The Nightingale". Claire i Billy mają świadomość dzielących ich różnic i początkowo traktują siebie nawzajem z rosnącą nieufnością. Powstające między nimi napięcia stanowią zresztą chwilami źródło celnego humoru przynoszącego widzowi gęstego i ponurego filmu zasłużone momenty wytchnienia.

Podjęty przez Kent wątek sojuszu dwojga żądnych krwi outsiderów odsyła, rzecz jasna, do kina Quentina Tarantino. W przeciwieństwie do znakomitego kolegi po fachu, australijska reżyserka twardo stąpa jednak po ziemi i nie próbuje pokusić się o stylistyczne szarże. Nie oznacza to wcale, że "The Nightingale" można uznać za kino stylu zerowego. O tym, że twórcy potrafią zrobić użytek z filmowej formy, świadczą świetne zdjęcia Radosława Ładczuka, który współpracował z Kent już przy jej debiutanckim "The Babadook". Choć w pierwszych scenach filmu dominuje w nim klaustrofobiczna estetyka, z biegiem czasu plany stają się coraz szersze. Zabieg ten nie tylko wygląda efektownie, lecz także doskonale koresponduje z procesem nabywania przez bohaterkę samoświadomości. 

Sama wrażliwość na język kina to za mało, żeby docenić złożoność "The Nightingale". W pełnym zrozumieniu dzieła Kent pomaga, oczywiście, choćby szczątkowa znajomość historii Australii. Nie przez przypadek zdjęcia do filmu powstawały akurat na Tasmanii, będącej w dziewiętnastym wieku kolonią karną dla kobiet, które – w ten czy inny sposób – naraziły się Imperium Brytyjskiemu. Powrót filmowców w to miejsce po niemal dwustu latach stanowi okazję, by – z pomocą Claire – dokonać symbolicznego naprawienia błędów epoki. Trzeba przyznać, że bohaterka zabiera się za swoją misję ze sporym zapałem. Gdy po raz pierwszy ma okazję użycia przemocy, wygląda jak kapłanka dokonująca rytualnego mordu. Kto właściwie staje się jego ofiarą – zdegenerowane indywidua, przedstawiciele opresyjnego patriarchatu, podporządkowujący sobie mniej rozwinięty kraje imperialiści? A może wszyscy, którzy kiedykolwiek wykorzystali swą pozycję, by poniżyć zależne od nich jednostki?

Jakkolwiek by odpowiedzieć na to pytanie, puryści mogliby przekonywać, że wcielenie w życie zasady "przemoc kontra przemoc" upodabnia bohaterkę do jej ciemiężców. W rzeczywistości sprawa wcale nie jest taka prosta. "The Nightingale" to przecież nie tylko fantazja o wyrównaniu rachunku krzywd, lecz także aktualna w każdych warunkach przestroga. Z filmu Kent wynika bowiem, że każdy, kto kiedykolwiek dopuścił się zła, w najmniej oczekiwanym momencie może liczyć się z nastaniem dziejowej sprawiedliwości. Mając tę świadomość, znacznie łatwiej – wzorem weneckiej publiczności – nagradzać kolejne etapy krwawej odysei Claire i Billy'ego gromkimi brawami.
1 10
Moja ocena:
8
Krytyk filmowy, dziennikarz. Współgospodarz programu "Weekendowy Magazyn Filmowy" w TVP 1, autor nominowanego do nagrody PISF-u bloga "Cinema Enchante". Od znanej polskiej reżyserki usłyszał o sobie:... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones